Details
Nothing to say, yet
Nothing to say, yet
The speaker addresses their audience after a long vacation break, expressing their discomfort and stiffness. They thank their supporters and invite them to continue their patronage. They discuss the concept of rejection, explaining that there are different types of rejection: societal and individual. They delve into the significance of societal rejection in terms of survival and group dynamics. They also touch upon the pain of individual rejection and its impact on personal identity and relationships. They emphasize the importance of community and the limitations of relying solely on romantic relationships for fulfillment. They acknowledge the challenges of loneliness and rejection, but encourage learning to cope with these emotions on an emotional level. Witam was po dłuższej wakacyjnej przerwie. Ta rozgrzewka po dwóch miesiącach niewymyślania odcinków jest dość dziwna. Stawy mi trzeszczą jak się rozciągam i ledwo mogę mu się do końca doprowadzić. Trochę jestem w fazie nielota, ale ponieważ zmierzchy nie są o tym, że jesteśmy zajebiści, tylko o tym, że nie jesteśmy zajebiści, to mam nadzieję, że pewną chropowatość tego intro w jesień nie zobaczycie. Bardzo dziękuję za wszystkie pozytywne bądź refleksyjne, bądź konstruktywnie krytyczne informacje na temat cyklu wakacyjnego. Bardzo dziękuję matronom i patronkom, którzy wytrwali przez wakacje i chcą wspierać zmierzchy. Serdecznie was zapraszam na patronajta. Rzućcie złota na tą imprezę, no bo ona bez was istnieć nie może. Niestety. Biznesowo oczywiście, ale też emocjonalnie jest to wyraz dużego wsparcia. Standardowo zapraszam na Instagramy, Facebooki Niedźwiedzkiej, na których są skróty z odcinków. Dzieją się rzeczy, można czytać i w ogóle i w ogóle. I Denise Lettera też zapraszam i informuję wszystkie zainteresowane osoby, że od września tezycyjnie z ostatniego środa miesiąca wrócą webinary i będziemy tam tłuc. Te grubsze kawałki, które was fascynują, czy srapują i rozbijacie na drobne kawałeczki, a potem integrować. Więc zmierzchy are back on track. A my dzisiaj ze zgniłymi jabłkami, z koszyczkiem zgniłych jabłek, czyli będziemy dzisiaj gadać o odrzuceniu. I zaproponuję wam taką wycieczkę, w której spróbujemy sobie odrzucenie obejrzeć spokojnie i bez tych podrygów, które zazwyczaj przeżywamy, jak myślimy o rozdzierającym uczuciu separacji, czyli o tym najgorszym zdarzeniu na świecie. I spróbujemy no właśnie spojrzeć na nie może trochę inaczej, a może trochę głębiej. Więc płynę w dłoń i jedziemy. Zacznijmy od tego, że są różne rodzaje odrzucenia. Nazwijmy je sobie roboczo społecznym i indywidualnym. Społeczne będzie wtedy, kiedy grupa komunikuje jednostce, że coś jest niespoko. A indywidualne wtedy, kiedy wybrana przez jakąś osobę, osoba informuje ciebie, że przestałaś, przestałeś być tym znaczącym kimś. Ja bym zaczęła teraz od społecznego, od tego bardziej ogólnego rodzaju odrzucenia. Od komunikatu, który można dostać w grupie, że z jakiegoś powodu nie pasujesz, że coś jest z tobą niespoko. To jest bardzo trudny komunikat, dlatego że nikt na świecie nie chce być tym zgniłym jabłkiem wyrzuconym z koszyczka i poturlanym na bok, żeby nie zarażało innych jabłuszek. I zazwyczaj ten komunikat od bliskiej nam współpracującej grupy znosi nam bardzo trudno. Jest nam bardzo niedobrze w tym. Ale na poziomie naszej biologii doświadczanie mechanizmu odrzucenia i jego znaczenie w ogóle dla ewolucji ma fundamentalne znaczenie. Mentalne znaczenie regulujące paradoksalnie pomagające nam być trochę lepszymi uczestnikami jakiejś społeczności. Bo to społeczne odrzucenie miało eliminować albo służyć jakiejś korekcji zachowań wobec tych jednostek, które wykazywały się działaniami aspołecznymi. W tych starych grupach myśliwsko zbieraczych 50-150 osób nie było miejsca na cwaniaków, którzy chowają mięsko na później albo na takie bystrzachy, które obiecują, że się zajmą potomstwem, a tak naprawdę idą na strunek, żeby figlować z kimś w krzakach. Albo się grało czysto z punktu widzenia interesów grupy, albo się grało nieczysto. I wtedy się dostawało ostrzegawczego strzała i albo się zmieniało sposób zachowania, albo się wypadało z gry. Czyli było się usunięte ze społeczności, co było bezpośrednim zagrożeniem życia. Bez grupy, bez wspólnoty nikt z naszych praprzodków by nie trwał. Nie dałby sobie rady ze zdobyciem pożywienia, obroną. Nie było szans poza grupą. I poczucie tego jak wspólnota jest dla nas fundamentalna do przetrwania bardzo długo egzystowało i w pewnym sensie nadal egzystuje w naszej kulturze. Żeby wam tylko przypomnieć. Grecki sąd skorupkowy, który zwoływano, żeby osądzić winowańcę i go ewentualnie wkazać na ostracyzm, czyli na wyrzucenie z miasta. I taka osoba jako nieprzynależąca do żadnej wspólnoty, jako banita nie miała najmniejszych szans na przetrwanie, mimo że teoretycznie czasy już były dużo bardziej cywilizowane, bo była upewniona tylko dla zwierząt, ale też dla innych ludzi, dla których jednostka wyjęta ze wspólnoty nie znaczyła absolutnie nic. I ból, który my czujemy, kiedy dostajemy tego plaskacza od grupy, hej, ogarnij się, jest bardzo fizycznym doświadczeniem. Bardzo mocno związanym z naszą ewolucją, wytworzonym po to, żeby nam sygnalizować, że natychmiast trzeba tutaj coś poprawić. Jest taki sam jak odczucie głodu, pragnienia albo fizycznego zmęczenia. Jak ci brakuje wody, to się napij. Bo długie niepicie wody spowoduje konkretne nieprzyjemne odczucia w ciele. Spieszchnięte wargi, suchość, zawroty głowy, osłabienie. I tak samo jest z naszą reakcją na osłabienie więzi społecznych. Jak te więzi ulegają osłabieniu albo zerwaniu, to przeżywamy na poziomie biologicznym silnego ostrzegawczego kopniaka. Hej, ogarnij się, zmieniaj to i to, bo za chwilę zostaniesz sama, za chwilę zostaniesz sam. To boli, bo ma boleć. Więzi warunkowały przetrwanie i czujemy to do tej pory. Co prawda od jakichś 30-50 lat jednostka może znakomicie na poziomie oczywiście funkcjonalnym, nie mówię o emocjonalnym, przetrwać sama w społeczeństwie. W zasadzie się z nimi nie kontaktując albo kontaktując tylko wirtualnie i pozbawiona wszelkich przynależności i więzi. Ale to jest 50 lat, optymistycznie licząc, wobec ponad 3 milionów lat naszej ewolucji. Nasz mózg jeszcze o tym nie wie, że w zasadzie funkcjonalnie możemy zostać sami. No dobra, mamy to. Odrzucenie na poziomie społecznym boli, bo miało służyć przetrwaniu i umacnianiu silnych, opartych na współpracy, więzi z grupą. I chociaż teraz jest używane w przeróżnych, obrzydliwych celach, które w ogóle nie mają nic wspólnego ze spójnością grup czy społeczeństw, np. żeby pokazać, że ktoś jest obcy w społeczeństwie i go wykluczyć. Albo żeby na tej linii podziału pomiędzy nami zbudować jakąś opowieść o nienawiści. Albo żeby się w szkole pozbyć z ekipy otyłego dzieciaka. Pomimo tego, że używamy tego dosyć manipulacyjnie i obrzydliwie, to czujemy ból odrzucenia prawdopodobnie, nie wiem na pewno, ale prawdopodobnie równie mocno, jak nosi praw środkowie i czują go szczególnie nastolatki i młode osoby, jak adult, dla których te silne, aktywne więzi społeczne mają szczególne znaczenie. Natomiast ból społecznego odrzucenia nie jest tak hardkorowy, jest trochę znośniejszy od prawdopodobnie jednej z najgorszych rzeczy na świecie. To znaczy od odrzucenia na poziomie indywidualnym. Ponieważ to odrzucenie na poziomie indywidualnym celuje nie tylko w to, co tracimy teraz, ale też w to, co było. I nim się zagłębie w to odrzucenie jednostkowe. Pomyślcie, że przez tysiące lat żyliśmy w tych wspólnotach i one nam dostarczały nie tylko znajomych i krewnych i osób do współdziałania w darciu, pierza, polowaniu, pracy na polu, czymkolwiek, ale dostarczały bardzo konkretnego, społecznego kontekstu, bez którego w ogóle nie można sobie wyobrazić naszego życia. Dostarczały nam tożsamości. Co jest dobre, co jest złe? Jaka jest moja rodowa historia? Kim jestem? Synem oracza, drwala czy córką zielarki? Jakie mam obowiązki na tym świecie? Czego mi nie wolno, co ja muszę? Nie tylko bezpieczeństwo w znaczeniu fizycznego przetrwania zależało od tych interakcji społecznych, ale nasza tożsamość na pewnym poziomie przynajmniej pochodziła z interakcji społecznych. To jak byliśmy z innymi określało tak naprawdę to kim jesteśmy. Ale nasze związki od powiedzmy końca drugiej wojny światowej słabną i pewnie teraz są najsłabsze w historii naszego gatunku. Więc nie powinno nas dziwić, że całe pragnienie więzi, współpracy, znaczenia, wnoszenia czegoś do świata, bycia widzianym, wszystkie takie najgłębsze nasze potrzeby emocjonalne przenoszą się z tej grupy 50-150 osobowej na bardzo wąską grupę ludzi złożoną z naszej najbliższej rodziny, przyjaciół i tej ważnej, ukochanej osoby, która ma nam przynieść te wszystkie fundamentalne treści. I z tego są zaraza same kłopoty, ponieważ myśmy poszaleli dosłownie na punkcie związków romantycznych. Wiem, ja się nad nimi postwiłam i będę to jeszcze dłuższy czas robić. Ponieważ żaden, nawet najlepszy, związek z jedną osobą nie zapełni wyrwy po naszym wspólnotowym życiu. I tak bliski, pełen miłości, związek ze świetnym seksem, poczuciem, że mamy wspólny my i zbudowanie jakiejś wspólnej przyszłości to jest absolutnie genialna sprawa. Ja wam wszystkich życzę porówno. Ale taki związek nie załatwia wszystkiego. Nie załatwia tożsamości, nie załatwia rytuałów, nie załatwia siatki wsparcia, różnorodności relacji, rozwoju w stadzie, nauki od kogoś kto nie jest tobą. Na przykład jest w twojej płci i może ci służyć doświadczeniem zebranym przez 20-30 lat żywota, więcej niż twoje. I co? Jak nie ma tego jednego ważnego kogoś to my już na most idziemy do rzeki. Ten ciężar, którym my obdarzamy związek romantyczny jest oczywiście zróżnicowany w zależności od płci kulturowej i bardzo wielu subtelności osobistych. Ale przyznacie, że rody królewskie w Europie nie miały takiego szmerda na punkcie rozmnażania w ramach czystej krwi. Jak my mamy w temacie znalezienia kogoś do pary. I ja to oczywiście rozumiem, ponieważ osamotnienie, pozbawienie tych wszystkich bardzo ważnych rzeczy, o których przed chwilą mówiłam, więc nie będę ich znowu wymieniać i braki, których doświadczamy jak jesteśmy w pojedynkę są dojmujące. I albo jak się wydarza to odrzucenie, o którym mówimy, to się dzieją straszne rzeczy dla osoby. Ja chcę tylko powiedzieć, że część dramatów, które my przeżywamy, bo nie mamy pary albo bo właśnie zostaliśmy odrzuceni, nie wynikają w braku pary, tylko w braku tych rzeczy, które są związane ze wspólnotowym życiem. I to, że nie mamy własnego stada pogarsza naszą sytuację w przypadku odrzucenia indywidualnego, bo odrzucenie będzie nas bolało zawsze. I to społeczne i indywidualne, ale my się potrzebujemy jednak jakoś uczyć, radzić z nim na poziomie emocjonalnym, nie podchodzić do niego jak do po prostu połączenia wojny, dżumy i wszystkich plakat egipskich. No dobra, to mamy tak, odrzucenie społeczne powoduje ból, bardzo konkretny ból, także biologiczny, social pain, który jest dzwonkiem alarmowym mającym nam pokazać, że dzieje się coś niedobrego i że się dzieje coś niedobrego i że możemy zostać odcięci od naszej wspólnoty. Waga znalezienia sobie właściwej pary słabniej, jeśli mamy silne zaplecze społeczne, które by nam dostarczyło przynajmniej części tych rzeczy, które spodziewamy się pobrać w związku. I teraz bardzo ważny powód, wracamy do odrzucenia indywidualnego, dla którego to indywidualne boli tak koszmarnie, to jest nasza przeszłość. Gdybyśmy byli adekwatnie kochani przez naszych opiekunów, to byśmy byli nasyceni na zupełnie podstawowym emocjonalnym poziomie. Ani rozpad relacji by nas nie zmiatał z planszy, ani byśmy nie wymyślali, że to jest dowód na naszą beznadziejność i do niczego się nie nadawanie i kompletny brak przyszłości w jakimkolwiek departamencie. Dosyć łatwo jest zrozumieć, że jeżeli ktoś był otaczony w miarę starą opieką jako dziecko, dostał jakąś porcję aprobaty wcale nie idealną, ale dostał i jest taki ukrzepnięty relacyjnie, na pewno ma jakieś braki, ale tak w miarę nie umierał z głodu emocjonalnego przez pierwsze 20 lat swojego życia, to ta osoba nie musi być steroryzowana przymusem znalezienia dla siebie significant other, który, która ją będzie, jego będzie kochać, pożądać, akceptować, uwielbiać, tańczyć, śpiewać, budować przyszłość z domek do gródki, miradorem w pakiecie. Odrzucenia indywidualne wolą nas tak emocjonalnie, tak strasznie i tak potwornie, bo otwierają nasze rany z przeszłości, te rany, które są zadane nam przez naszych najbliższych. I zaraz w zależności od tego, kiedy i na jakim etapie naszego rozwoju dostaliśmy te główne ciosy i jak je przetworzyliśmy, co naprawdę zależy od takiego miliona detali, że to w ogóle nie na dzisiaj. I od neurobiologii i od psychicznego uzwojenia i od kontekstu społecznego i w ogóle miliona rzeczy. To wokół tego konfliktu, bliskość, separacja czy odrzucenie możemy realizować różne pomysły na przetrwanie. Pomysły na przetrwanie czy strategie przetrwania, czyli takie koncepty, które my wytworzyliśmy, żeby nie dopuścić do odrzucenia, a jak ono się zdarzało, to zrobić tak, żeby się wydawało, że go nie było. Niestety żaden z tych pomysłów, żadna z tych strategii przetrwania nie adresuje tak naprawdę problemu, ponieważ wymyśliliśmy je jako dzieci, a jako dzieci mogliśmy tylko fantazjować o lepszym przetrwaniu z niefajnymi dorosłymi. Nie mogliśmy po prostu wyjść z domeczku, zamknąć ze sobą drzwi i powiedzieć nara, teraz zajmuję się sama sobą czy sam sobą. Dorastamy, a strategie nie dorastają z nami. Zostają takie, jakie mieliśmy, jak mieliśmy 6 czy 16 lat. I jeśli wybrażamy w dorosłym życiu którąś ze strategii, czy któryś z pomysłów na rozwiązywanie konfliktu bliskości i odrzucenia, to będziemy robić ciągle te same rzeczy, starając się zrobić tak, żeby ważne osoby od nas nie odeszły, żeby nas nie zostawiły, bo one są ważne i fundamentalne dla emocjonalnego i fizycznego przetrwania. Niezależnie od tego, czy ta strategia działa czy nie. Najczęściej nie działa, bo została wymyślona kilkadziesiąt lat temu, żeby sobie radzić z zupełnie innym typem wyzwań relacyjnych. My byliśmy wtedy inni i relacje, które mieliśmy, były inne. Ale my ciągle, rozumiecie, rekapitulujemy stary pomysł na ratunek, bierząc się z aktualnymi problemami czy wyzwaniami. Teraz krótko o tych strategiach, bo to naprawdę nie jest mój główny fokus dzisiaj, ale żeby wam pokazać, jak tego może być dużo. Są ludzie, którzy gdy doświadczają trudności z przywiązaniem i zagrożenia bezpieczeństwa, są zagrożeni jakoś odrzuceniem, to korzystają z wycofania z dysocjacji emocjonalnej, żeby się tak wczołgać do jamki i poradzić sobie samemu, samej z tym, co się dzieje. Są tacy, którzy doświadczają swoje potrzeby emocjonalne jako tak ogromne i tak siechogarniające, ktoś mógł tak powiedzieć, że one są takie albo sami mieli taki pomysł, że albo zalewają nim drugą osobę i żądają nieustannego potwierdzenia tego, że jest spoko, że tu się dzieje, że tu jesteś dla mnie, widzisz mnie, słyszysz, będziesz odpowiadać na moje wiadomości, smsy, zaczepki i tak dalej i tak dalej. Albo i to jest zestaw pragnień i potrzeb, który jest niemożliwy do powstrzymania i do zaspokojenia przez drugą osobę, bo to w ogóle nie o nią chodzi. Albo spadają w taki rodzaj uzależnienia od osób, z którymi się wiążą, w którym pełnią funkcję uszczęśliwiacza, makera, takiej osoby, która jakby ciągle spłaca dług za to, że ktoś z nimi jest. Oczywiście w domyśle kosztam swoich fundamentalnych potrzeb. Jeszcze inni mają taką strategię, żeby zrezygnować z granic, czyli tak się symbiotycznie zlać z drugą osobą i w ogóle się nie różnić. Dzięki czemu mamy bezpieczeństwo. Ta separacja w ogóle nawet się nie pojawia w zakresie myślenia czy czucia, a każdy krok na zewnątrz tego dwójkowego układu, który tak naprawdę troszkę zamienia się w monadę, jest okupiony potwornym poczuciem winy, bo kawałek tożsamości tej osoby, w ogóle takie fundamenty egzystencji są jakby ulokowane w drugiej, w drugim człowieku. I nie można kogoś zdradzić na rzecz bycia osobą. To wszystko jest właśnie rozpatrywane z perspektywy zdrady i winy. Nie można się oddzielić bezpiecznie, no bo przecież tylko tam jest to szczęście i ten galgenowityn. Może być tak, że człowiek nie odnajduje w sobie tego ja, które by się miało rozwijać w relacjach. Nie odnajduje w sobie takich podstawowych treści psychicznych i próbuje budować siebie dzięki ludziom, z którymi tworzy związki. Odbija się w nich, potwierdza własną wartość, robi te wszystkie pomysły na power couple i takim osobom, czy też na takie wzmacnianie się drugą potężną osobą i takim osobom związki będą potrzebne do utrzymania jakiegoś nierealistycznego wizerunku siebie, który może po prostu pomóc potwierdzić własną wartość. Chociażże wnętrz jest takie poczucie, że ja jest bardzo słabiutki albo w ogóle nie wiemy kim jest ja, czyli nie możemy znaleźć na niego drogi. Może też być tak, że podporządkowanie rozumiane przez taką submisywność jest dla kogoś jedyną formą bycia z drugą osobą. Może być też tak, że dominacja czy rywalizacja jest główną formą unikania tego dramatu osamotnienia, odrzucenia i separacji. Jak widzicie z odrzuceniem pląsamy na naprawdę bardzo wiele bardzo ciekawych sposobów. Możemy oczywiście troszkę je mieszać. Jesteśmy bardzo utalentowani w tym wypowiedzie. Ale chodzi mi o to, żebyście zrozumiały, zrozumieli, że odrzucenie indywidualne, ten moment, w którym ktoś się nie chce, związek się kończy albo ktoś się odsuwa jest tak rozdzierające dlatego, że jest wynikiem tego, co się dzieje w realnym świecie. Tu, teraz, ale też tego, co kiedyś działo się w naszych realnych światach i zostawiło w nas określone rany i określone strategie radzenia sobie z błędem emocjonalnym. I teraz trochę o skutkach. No bo jak jabłko wypada z koszyczka i toczy się na bok, nie ma go już w kadrze. Jabłuszko jest osamotnione. To ma niedobrze. Ma bardzo niedobrze. Osamotnienie to jest w ogóle nie to samo, co bycie w pojedynkę czy samemu. Osamotnienie to jest bardzo subiektywny i bardzo trudny do ocenienia stan. Utraty więzi i izolacji. Człowiek się czuje jak pingwinek odpływający na krze od stada w stronę otwartego oceanu. Pozostawienie, bezbronność, rozpad. W ogóle świat się kończy. Można żyć w pojedynkę i się nie czuć osamotnionym, a można mieć liczną rodzinę i odczuwać osamotnienie codzienne. I na pewno macie przynajmniej jedno takie doświadczenie w swojej historii. Mam nadzieję, że nie rodzinne, że pośród ludzi rozglądaliście się i zastanawialiście się, co ja tutaj robię? Ja tu nie należę. Tutaj w ogóle nie ma dla mnie więzi, do których mogłabym, mógłbym wyciągnąć łapki, chwycić je i tutaj coś budować. Problem z byciem osamotnionym jest wielopoziomowy. Jest bardzo nasze, więc bardzo ciężko jest je poddać jakimś normom i powiedzieć OK, dziennie godzina poczucia bycia osamotnionym to jest dobrze, a powyżej to trzeba iść do psychiatry. Jest stanem skrajnie kontaktującym nas z naszymi, jakby inaczej, z osamotnieniem mega łatwo sklejają się nasze neurozy, zniekształcenia poznawcze, negatywne interpretacje, cały psychiczny bałagan, który możemy mieć nieuporządkowany. To znaczy, że w momencie, w którym wpadamy w osamotnienie nasza rzeczywistość psychiczna zaczyna istnieć na innych zasadach. Dlatego, że przeżywamy taką dawkę bezbronności i rozpaczy, że najczęściej bez konkretnej pomocy jest nam bardzo ciężko, przynajmniej na początku, jak się z tym skontaktujemy, sobie z całym tym materiałem psychicznym poradzić. I osamotnienie dosłownie zmienia nam percepcję. I tutaj każde osamotnienie, ale najpierw Wam opowiem o takim osamotnieniu, które wynika z odrzucenia społecznego. Wyobraźcie sobie, że tam jest to odczucie bycia odsuniętym od grupy, ten dzwonek alarmowy, że tu jest źle i przeżywamy ten stres, że zostajemy jakoś tam do postawienia cenzurowanym, powiedzmy, w naszej grupie rówieśniczej albo przyjacielskiej. I teraz przeżywamy w związku z tym bardzo silny stres emocjonalny, który ma taką bardzo biologiczną dominantę i tu jest bardzo ważny moment, bo my w stresie emocjonalnym nie mądrzejemy, wbrew teoriom różnych osób. Stres emocjonalny nie powoduje pozytywnej mobilizacji, powoduje zgłupienie, tunelowe widzenie, redukcję afektu do płaskiego i w ogóle same złe rzeczy. I im silniejsze jest nasze negatywne powiedzenie, tym szybciej i mocniej zastartują mechanizmy obronne, różne, racjonalizacja, wyparcie, agresja pasywna, odsuwanie się od różnych, wszystko to, co mamy właściwe dla siebie. Ale na przykład jest coś takiego, czyli w tym momencie, w którym powinniśmy myśleć najbardziej szczerze i być najbardziej przytomni ze swoimi uczuciami, jesteśmy totalnie niedostosowani i robimy najgłupsze z możliwych rzeczy. Właśnie po to, żeby coś zrobić z tym dyskomfortem, który przeżywamy. Oczywiście, że najlepiej by było wcisnąć pauzę, ogarnąć własny kociołek wewnętrzny i zadumać się, o co w tym tak naprawdę chodzi. Ale powiedzmy, że do tego dochodzimy dopiero po jakimś czasie. I jak daleko to może pójść? Są takie badania, które pokazują, że neurologicznym skutkiem, inaczej, że odrzucenie społeczne dające w efekcie odczucie izolacji wpływa nie tylko na to, co myślimy, ale też jak myślimy. Czyli wpływa na naszą neurobiologię. Jak w schizie pójdziesz na imprezę, w schizie odrzucenia, izolacji i osamotnienia, to dostrzeżysz milion małych ruchów, które robią wokół ciebie ludzie. Spojrzenia, uśmiechy, odsunięcia się, pominięcia w rozmowie. Miliony. I będzie ci się wydawało, że jesteś po prostu wiedźminem interakcji społecznych, bo nagle widzisz wszystko jak po aliksirach. Widzisz, ale źle interpretujesz. Bo osamotnienie robi z mózgiem coś takiego, że my przestajemy właściwie interpretować te sygnały, które do nas dochodzą. Zaczynamy je interpretować paranoicznie. Dekodujemy je wszystkie jako dowód na to, że ludzie nas nie chcą. A ludzie wokół nas mogą być nieuważni, pijani, skoncentrowani na sobie. Mogą kogoś wyrywać. Mogą właśnie palić jointa, mogą właśnie biec do miski, bo są strasznie głodni. I nie być w tę chwilę zainteresowanymi rozmową z nami, nie wiem czymkolwiek, interakcją, nie dlatego, że jesteśmy najgorszym człowiekiem na świecie, tylko dlatego, że są zajęci sobą. I to nie jest dowód na to, że cała grupa nas nienawidzi i chce nas się podbyć. Ale myśmy weszli w to konkretne wydarzenia społeczne, w tym stanie negatywnego pobudzenia, z tymi filtrami na percepcji. I już po prostu mamy dowody na to, że świat jest niegodziwy. Wszyscy chcą nas zabić. Niech nas nie lubi, niech chce się z nami bawić i do widzenia i wychodzimy. Genialny, genialny plan na pogłębienie lęków społecznych, neurozy, lęku przed odrzuceniem, bo im mniej jesteśmy z ludźmi, im mniej ćwiczymy takie normalne, zdrowe interakcje, w których się pojawiają plusy, minusy i to się wszystko przeplata, tym bardziej jesteśmy zesrani i gorzej czytamy otoczenie. A ponieważ, jako się rzekło, ból, odrzucenie jest subiektywny, to nie mam żadnej możliwości uczciwego powiedzenia komuś, że w tej konkretnej sytuacji, po dwóch godzinach takiego martwienia się na imprezie powinien natychmiast wypić kieliszek wina i zacząć tańczyć, być może dzięki temu endorfiny i serotonina spowodują, że poczuje się lepiej. Oczywiście teraz indolinizuje, ale jakby wskazać jednoznaczne wyjście z sytuacji. I teraz będzie naprawdę coś. Naprawdę. Teraz będzie trzeci level w głąb i chcę, żebyście się skupili. Mamy odrzucenie społeczne i indywidualne? Mamy. Wiemy, że jest złem złem. Wiemy, że to społeczne to banicja, a to indywidualne otwiera rany z przeszłości. Wiemy, że głupiejemy od tego i popadamy w paranoję oraz aktywizujemy mechanizmy obronne, żeby zrobić tak, żeby go nie było. Wchodzimy pod stół i zamykamy oczy. Wiemy, ale druga najgłębsza potrzeba oprócz więzi ludzka, czyli oprócz ataczmentu, to potrzeba autentyczności, wyrażania siebie, bycia kochanym, akceptowanym, takim jakim się jest. I teraz zobaczcie, my robimy wszystko, ponieważ związki romantyczne mają takie znaczenie w naszym życiu, to my robimy wszystko, nawet najgłębszą psychiczną perwę. Wciskamy się po prostu przez ucho igielne do samego piekła, żeby zrealizować to pragnienie w nas, które ma nas doprowadzić do zbudowania więzi romantycznej z kimś ważnym. Raczej to chodzi o więzi romantyczno-seksualne, chociaż inne też tutaj się mieszczą. Robimy tak wiele i tak trudnych rzeczy, żeby mieć significant other obok siebie. A ponieważ mamy te nasze strategie, które wynikają z tego, że jesteśmy, no, nieźle pogięci, to bardzo często realizujemy tę potrzebę więzi, potrzeby attachmentu kosztem potrzeby autentyczności, czyli kosztem swojego prawdziwego ja, tego kim jesteśmy, jakie mamy potrzeby, gdzie zmierzamy w ogóle w siebie. I teraz, żebyśmy mogli żyć względnie szczęśliwie, względnie, to obydwie strony tego równania muszą się zgadzać. To znaczy, że jeżeli wejdziecie w relację tłumiąc swoje ja poprzez dostosowania się ułożenia pod drugą osobę, rezygnacji części z siebie. Te wszystkie strategie, o których mówiłam, to prędzej czy później potrzeba autentyczności wybije Wam, jak za przeproszeniem, szambo. Jak się wcisnęliście przez ucho igielne do piekła, żeby być z kimś, potem trzeba będzie odbyć bolesną drogę z powrotem, żeby się odbyć z kimś. Nasza zmieniona potrzeba autentyczności może się ujawnić na miliony sposobów. Może być trywialnym poszukiwaniem uznania i akceptacji w oczach innych ludzi. I mi przychodzi na myśl to zdanie, moja żona mnie nie rozumie. Albo mój mąż mnie nie rozumie. Może się zmienić w tłumioną frustrację, która po prostu wszystkich wokół zatruwa wyziewami i tu mi na myśl przychodzą te pokolenia polskich matek, które swoją osobistą mękę roznosiły na całe otoczenie. Może popchnąć jednostkę w stronę nałogów, jeśli jednostka ma do tego predyspozycje. Może się połączyć z takim obsesyjnym pędem do pracy i osiągania celów. Jest bardzo wiele prób wyjścia z tego konfliktu, ale żona nie jest zdrowa. I na koniec w ogóle możemy się znaleźć w tym jakże nieprzyjemnym stanie, gdy patrzymy na drugą osobę odchodzącą, porzucającą nas i zmieszaniną wściekłości i żalu chcemy krzyknąć, ale jak to ja to wszystko poświęciłam, poświęciłem, a ty mi tak oddajesz. No well, może trzeba było nie poświęcać. Bo poświęcamy coś w siebie. Bo poświęcamy kawałek ja. I to nie jest tak, że nie ma możliwości być z drugim człowiekiem. W takim układzie, w którym respektowana jest zarówno potrzeba więzi, jak i autentyczności. To jest tak, że my nie wiemy jak być z innymi ludźmi w sposób znaczący, seksualny, emocjonalny w ogóle dłużej, nie rezygnując z siebie i respektując własne potrzeby emocjonalne, którymi nie zaprówamy życia drugiej osobie. Tak jakbyśmy byli i jesteśmy w zasadzie nie nauczeni respektowania własnego ja. Oczywiście są osoby, które zalewają drugie inne osoby swoimi potrzebami, żądaniami i w ogóle, i w ogóle, ale one się też sobą nie opiekują. One po prostu próbują wyrzygać to wszystko komuś na głowę, żeby on to czy ona to posprzątała. I teraz najważniejsze zdanie tego odcinka. Na dłuższą metodę związków, to to związki, w których ludzie realizują zarówno potrzebę przywiązania, jak i autentyczność. Przecież autentyczność to w ogóle nie jest slogan, który nakazuje ci być sobą, pić Pepsi i podążać za impulsem. Autentyczność to jest możliwość wyrażania siebie ze wszystkimi kawałkami. Przerażonymi zwycięskimi, głodnymi akceptacji, szczodrymi do dzielenia się miłością, z całym zflikowaniem wewnętrznym, z seksualnością, taka jaka w tobie pracuje, z temperamentem, zainteresowaniem lękami, bezbronnością, nieświadomością, która też potrafi nieźle namieszać. Autentyczność potrzebuje po drugiej stronie autentycznej osoby, która może widzieć. Nie przycina cię do swojego wykroju. Nie próbuje robić właśnie tych wszystkich pomysłów na to, żeby zasłużyć albo zdominować albo cokolwiek. Widzi. I to widzenie plus obostronna autentyczność, ja jestem taka, ty jesteś taka, daje zupełnie niesamowite połączenie, w którym się co najciekawsze okazuje, że słabnie nasza potrzeba akceptacji. I to jest fantastyczne. Jeśli ktoś nas naprawdę widzi w relacji, to dużo mniej nam zależy na totalnej zgodzie, na totalnym zachwycie, na totalnym uznaniu, na ciągłym byciu w kontakcie, na ciągłym serduszkowaniu i po prostu jednorożcach, bo czujemy się widziani. A to oznacza najgłębszy poziom akceptacji. I podzielę się z wami taką obserwacją moją gabinetową, czy też warsztatową, która zaznacza, mnie jest dowodem naukowym i nie adspiruje do bycia teorią. To jest coś, na co trafiłam w czasie mojej pracy i z czego ja korzystam, żeby sprawdzić, czy ludzie w relacjach, czy intymnych, czy przyjacielskich mają tą, czy dają sobie szansę na wyrażenie siebie, czy też właśnie przepychają się przez ucho igielne. Z tego, co ja zaobserwowałam, wynika, że te osoby, które tłumią w sobie potrzeby autentyczności, bo np. uważają, że im się nie należy albo ich tak nauznano, jakby z miliona powodów, mówią o swoim życiu tak, jakby ono było czymś z góry zdeterminowane. I to coś, to może być naprawdę praca męża albo jego nałogi, choroba dziecka albo w ogóle samo istnienie dzieci. Tak zwane dobrorodziny albo jakieś wyższe moralne prawo, które czegoś zabrania, np. rozwodu. To może być kredyt w bestsellerach szwajcarskich albo coś. Jakaś odgórna instancja, która zarządza życiem i powoduje, robi takie, na metapoziomie rozdaje karty. Najczęściej jest to instancja, którą te konkretne osoby same postawiły na piedestale i tam ją po prostu trzymają. Czyli bierzemy kredyt we frankach szwajcarskich, dobro dzieci, spójność rodziny, stawiamy na piedestale. To ma nam uniemożliwiać bycie sobą, określenie swoich potrzeb i w ogóle takie autentyczne bycie w relacjach. Robimy bardzo dużo dla tej więzi, żeby przetrwała. Jak się coś złego dzieje, to patrzymy na ten piedestał i mówimy, o tak, tak, kredyt we frankach i dobre dzieci. Najważniejsze. I ten manewr ma bardzo dużo sensu, bo przez długie lata pozwala wyjaśniać sobie bardzo głębokie niewygody psychiczne. Takie poczucie, że się jest kółeczkiem wciśniętym do dziurki po kwadraciku. Wszystko mnie uwiera, ale robię dla wyższego dobra. Przy okazji można sobie jeszcze tak troszeczkę poego posmylać, już taka moralna jestem wtedy, że tak, kurde, no. I bardzo często ta potrzeba więzi, chociaż oczywiście dla nas ona jest fundamentalna i ja za nią stoję, ale bardzo często ta potrzeba więzi jest realizowana bardzo dysfunkcyjnie. Może być repliką jakichś bardzo krzywych akcji z przeszłości albo nawet odtwarzać traumy w jakichś przemocowych czy toksycznych relacjach. Więc dla mnie taka opowieść o życiu, który jest determinowany jakimś takim wyższym rozdaniem, że ktoś tu przyniósł scenariusz i ten scenariusz ma takie założenia, że się ich muszę trzymać. To nie jest dowód, tylko raczej taki sygnał, że być może trzeba by się zadumać, czy nie mamy tutaj do czynienia z takim porzuceniem siebie na rzecz właśnie tych. Roboczo to nazwa abstrakty, chociaż są to dosyć konkretne rzeczy. No właśnie po to, żeby się nie musieć wzmagać z różnymi bardzo trudnymi pytaniami. No dobrze, to co to wszystko nam mówi o odrzuceniu? Po pierwsze, że odrzucenie was będzie boleć zawsze. Face it. Mniej, więcej, dłużej, krócej. Zawsze. Zawsze będzie związane z bólem psychicznym, z rozpaczą, z osamotnieniem, jakąś formą izolacji. Tak jesteśmy zbudowani, jesteśmy istotami społecznymi. Po drugie, sprawdzajcie, co wy konkretnie robicie, jakie wdrażacie strategie, żeby tego odrzucenia nie było albo żeby udawać, że go nie ma. Bo te rzeczy, które robicie mogą być milion razy gorsze od samego rozpadu relacji. Po trzecie, jedna osoba nigdy nie będzie dla was całym światem. Potrzebujecie wielu ludzi, potrzebujecie wspólnot, żeby nie zwariować. Lekarstwem na osamotnienie nie jest związek, tylko związki, relacje. A po czwarte i chyba najważniejsze, jeśli odrzucenie się zdarzyło, to znaczy, że miało powód. I te powody mogą być różne. Możecie być współtwórcami tych powodów, możecie czuć odpowiedzialność albo nawet winę. Nie lubię jej, ale ludzie ją czasem czują. Ale naprawdę bardzo was zachęcam do odczytania pełnej wiadomości wynikającej z faktu zerwania więzi. Może w tej konkretnej relacji nie było miejsca na was jako ludzi w całości ze wszystkim, z tym jakim jacy jesteście. I wtedy odrzuceniu warto podziękować, zaopatrzyć swoje rany i pójść zająć się sobą. Czego wszystkim osobom ewentualnie pokieraszowanym wakacjami życzę. A tym nie pokieraszowanym chciałbym zwrócić uwagę na ich potrzeby autentyczności, która w związkach bywa niezbyt reprezentowana. Żegnam się z wami ciepło. Dobranoc i do usłyszenia za tydzień w kolejnym zmierzchu.